poniedziałek, 30 listopada 2020

# 50

     Zawsze mieszkałam w blokach i jak dotąd nie miałam złych doświadczeń z tym związanych. Wręcz przeciwnie, z przyjemnością wspominam tamte czasy i tamtych  sąsiadów.   Zapewne, niezbyt raczej powszechna, pomroczność dopadła mnie w chwili podejmowania decyzji o zakupie tego mieszkania. Nie wiem jakie argumenty zagłuszyły moje obawy, które się wtedy pojawiały.   Teraz to już musztarda po obiedzie. Po 1,5 roku mieszkania tutaj i zyskania nerwowości o jaką siebie nigdy nie podejrzewałam, dziś powoli odpuszczam i dopuszczam do siebie racjonalne argumenty za zachowaniem spokoju.  

    Bo mam po kokardę tych Sebów podjeżdżających autem z pełnym rykiem silnika pod kamienicę vis a vis, bez względu na porę dnia; ulicznych dialogów głoszonych na miarę przemówień do przygłuchych mas; towarzyskich spotkań w bramie – niekiedy okraszonych pełnymi emocji meczami np. ping-ponga. Jak z pełnym zrozumieniem i cierpliwością podchodziłam w roku ubiegłym do tzw. parapetówek u sąsiadów, tak już obecnie trudno mi zachować spokój, gdy słyszę odgłosy nowej biby. Wiem, taka akustyka i w tym momencie nic z tym nie zrobię. Ale ludzie zapominają, że nie mieszkają na pustyni. Co za czasy ! Każdy myśli tylko o sobie, a inni ludzie ….niech spadają ! Im więcej promili krąży w ich krwi tym bardziej tracą słuch i muszą mówić głośniej. Moi sympatyczni sąsiedzi z góry wynajmują mieszkanie. Nowi najemcy to ludzie młodzi, którzy chcą się spotykać ze znajomymi tym bardziej, że covidowa teraźniejszość nie daje dużych możliwości wyboru miejsca. Ale ja nie chcę w tym po nocach uczestniczyć ! Wręcz mi przeszkadzają te odgłosy. Więc stosunki między mną a najemcami, jak również właścicielami lokalu, stają się napięte. Wszystko jeszcze grzeczne, ale ja jestem na granicy wytrzymałości. Na okrasę skrzypiące, niczym wrota piekieł, drzwi wejściowe do kilku mieszkań. Właścicielom to nie przeszkadza, za to ja dostaję już nerwowej wysypki. I lokatorzy z mieszkania nad nami, którzy dla zdrowotności chodzą na bosaka – po prostu cudownie ! Dziś 5.21 tupiąca pobudka. Całe tygodnie, miesiące z tymi odgłosami, które są w sumie naturalne, dla mnie z czasem stały się powodem frustracji. A ja przeistaczam się w upierdliwą, gderliwą kobietę.  Moje relacje z Konradem też były napięte. W ubiegłym tygodniu moja wściekłość sięgnęła apogeum. Trudno mi poradzić sobie z tą sytuacją. Zaczęłam rozważać powrót do magicznych pigułek, ale one zmniejszają tylko skutki póki je przyjmuję. Przyczyny nadal istnieją. Co jakiś czas pośrednik przychodzi z osobami zainteresowanymi kupnem mojego mieszkania. Ruch nie jest wielki, ale liczę na to, że wkrótce trafi się kupiec i będę mogła oddać się poszukiwaniom innego miejsca do zamieszkania. 

    Jestem mieszczuchem, ale zaczęłam rozważać możliwość zakupu niedużego domku, w niezbyt odległej okolicy od mojego miasta. Najchętniej z dala od ludzi. Ceny nieruchomości powalają z nóg.  Ale rzuciłam w przestrzeń moje pragnienie. Co ma być to będzie.  Może zdążę jeszcze znaleźć spokojne miejsce do dalszego życia nim oszaleję.

środa, 18 listopada 2020

# 49

 Będąc nastolatką „miałam alergię” na noszenie czapki w okresie jesienno-zimowym.         I zgodnie z ostrzeżeniami, które w tamtym okresie słyszałam od mamy, obecnie ponoszę tego konsekwencje.   Od 3-4 lat, gdy tylko pojawiają się pierwsze chłodne dni, moje zatoki boleśnie mi o swoim istnieniu przypominają. W ubiegłym roku żadne domowe sposoby nie pomogły i zmuszona zostałam do przyjmowania antybiotyku.  W tym roku, na początku października szybko wyłapałam pierwsze symptomy, więc pomogły Sinulan forte wraz z nagrzewaniem zatok lampą Solux.  Oczywiście na mojej głowie błyskawicznie pojawiła się czapka.  Cieszyłam się, że samodzielnie wyleczyłam upierdliwe zatoki, ale po 2 tygodniach ponownie zaczęłam odczuwać zatokowe bóle głowy.  Sięgnęłam znowu po lampę, by łagodzić objawy. Nie zdążyłam się podleczyć. Tak jak się po cichu obawiałam, Konradowi przypadła w udziale rola pozytywnego aktora w ogólnoświatowym spektaklu  z koroną w tle.  W piątek udało mu się, bez wcześniejszego zapisywania, wykonać test i w poniedziałek wszystko już było wiadome.  Ponieważ oboje podejrzewaliśmy, że to na 90% może być covid, od soboty oboje udaliśmy się na samoizolację.  Osoba z Sanepidu zadzwoniła, w celu wywiadu i ustaleń zamknięcia,  dopiero w środę i wtedy Konrad otrzymał izolację do 2 listopada , a ja kwarantannę do 14 listopada.   Lepiej więc byłoby zachorować razem z nim.  Przesiedziałam zamknięta w domu 3 tygodnie.   Już po kilku dniach przebywania „we więźniu”, od przypadku do przypadku okraszanego odwiedzinami służb kontrolujących, zaczęłam dostawać szału. Mieszkanie z każdym dniem kurczyło się do przeraźliwie niewielkich rozmiarów.  Wpadłam w ramiona klaustrofobii.   Przeczytane książki na ebooku znikały z zadziwiającą szybkością.  Po żadną, z posiadanych gier, nie sięgnęłam, bo nagle dostałam do nich awersję. Niewiele było filmów, które chciałam oglądać.  Przeraźliwie tęskniłam za wolnością, za wyjściem z domu nawet w niepogodę, za kolorami jesieni, za rozmową z innymi ludźmi, za moją pracą, za spotkaniami z synem i jego rodzinką.  Na szczęście, razem z Konradem, bez większych spięć, tę izolację przetrwaliśmy.  Oboje, bliskie spotkanie z koronawirusem, przeszliśmy lekko. W poniedziałek szczęśliwa wróciłam do pracy i bardzo cenię sobie ten obecny stan. Nie śmiem narzekać na utyskującego szefa. Ba....mam nawet dla niego mega pokłady cierpliwości. Tylko czasami dopada mnie smutek, że tamta normalność jest już za nami. Że trzeba układać się z obecną, uczyć się czerpania radości z tego co teraz jest możliwe.