środa, 24 czerwca 2020

# 43

Czas epidemii to czas sprawdzianu. I tak m.in. posprawdzały się moje relacje nazywane dotąd przyjacielskimi.  Ewidentnie przekonałam się, że byłam dla wielu kołem ratunkowym, rękawem, w który można się wypłakać, doradcą, podporą.  W drugą stronę niestety to nie działa.  Za spadek nastroju i brak ochoty na "gadanie" i odpowiadanie na pytania "co u ciebie?" zostałam zrugana.  Nieważne jest moje samopoczucie i ogromna wtedy niechęć rozmawiania o tym, a nawet z kimkolwiek.  Pomimo moich jasnych komunikatów powinnam trzymać się tzw. powinności i nie robić rzeczy, które mogą zniechęcić mą "przyjaciółkę" nie tylko do mnie, ale wręcz do całej ludzkości.  Jak już Anna wylała całą żółć na mnie to z satysfakcją stwierdziła, że skoro chcę to mogę robić co zechcę. Podczas mojego milczenia przez ok. tydzień nie zadzwoniła do mojego syna, lub Konrada, by się upewnić, że nic złego się nie dzieje.  Nie oczekiwałam tego, bo mój kilkudniowy dystans nie był żadną próbą dla znajomych. Wiedziałam, że muszę to jakoś przetrwać i powoli wrócę na właściwe tory.  W pierwszej chwili chciałam zareagować na złość Anki. Chciałam przypomnieć o tych chwilach kiedy ona mogła na mnie liczyć w każdych okolicznościach, a tych trudnych w jej życiu było trochę.  Ja po prostu byłam  wtedy, interesowałam się, wspierałam.  Byłam przyjacielem...po prostu.  Potem jednak odechciało mi się pisać i wyjaśniać. Nie ma to sensu.  Zaleje mnie potokiem pretensji, a ja nie mam ochoty tego słuchać.  Miotła, która od jakiegoś czasu wymiata z mojego życia to co zbędne i niedobre dla mnie, jest skuteczna.  

# 42

Czas milczenia u mnie, a wkoło wiele się dzieje.  
Tradycyjnie dzieje się w polityce - temat, na który nie lubię się wymądrzać, gdyż od dawna go nie zgłębiam.  Obserwuję, słucham, staram się mieć swoje zdanie. 
Nim zdążyłam posiedzieć sobie z boku życia pojawił się nr 1, czyli covid-19.  To był dobry czas dla mnie, bo mogłam dłużej pobyć w domu.  W pracy zmniejszyliśmy ilość godzin. Kina, teatry i życie towarzyskie zamarło.  Oddawałam się więc pielęgnowaniu ziarna spokoju we mnie, które pojawiło się dzięki magicznej pigułce.  Z niechęcią wracałam do tzw. częściowej normalności.  Nowej/ jakby nie było.  Miałam kontrolną wizytę u lekarza i otrzymałam nowe tabletki radości.  Mój wewnętrzny spokój skulił się gdzieś we mnie, ale za to mam powera.  Nie wiem co jest lepsze.  Na kolejnej wizycie zapytam, czy możliwe jest by mieć i jedno, i drugie razem.  Przez kilka dni nie przyjmowałam żadnych leków związanych z obniżonym nastrojem więc śmiało weszłam w ostrą polemikę z moim szefem.  Od słowa do słowa rozmowa zeszła na to, że zapewne zechcę odejść od firmy.   Noszę się z tym zamiarem od wielu lat.  Ale wygoda i pewna ustabilizowana pozycja zawodowa skutecznie powstrzymywały mnie od takiego kroku.  Chciałabym, ale boję się.  Więc marudząc tkwię w tym czymś co od dawna nie daje mi praktycznie żadnej satysfakcji.  Ponieważ w ferworze  gorączkowej polemiki z szefem powiedziałam co myślę o pracy z nim zauważyłam, że na chwilę się zatrzymał.  Wreszcie dotarło do niego, że można mieć dość tych kilku godzin dziennie spędzanych z nim w biurze.  Zdziwił się, że nie jest idealny.  Nie doszliśmy do porozumienia w 100%, ale ja coraz bardziej (!) wiem, że muszę iść dalej.  Że pora puścić ten płot, którego tak się kurczowo trzymam.  Atmosfera w biurze nieco się poprawiła.  Mój boss pozbył się kija z tyłka i zaczął być milszy.  A ja rozglądam się za zajęciem, które dało by mi radość zawodową i pieniądze na godziwe (fajne słowo, szczególnie w naszym kraju) życie.