Tak
jak wiele innych wydarzeń godzina „W” nadeszła, wybrzmiała i
stała się przeszłością. Trzymając mocno dłoń Konrada weszłam,
prawie jak w paszczę lwa, do tzw. pokoju VIP, uścisnęłam
kilkanaście dłoni nie zapamiętując praktycznie żadnego imienia,
a potem było już zwyczajnie. Wbrew moim obawom moja osoba nie
budziła raczej zbyt wielkiego zainteresowania, a przynajmniej
takiego, z którym czułabym się źle. Część rozrywkowa, która
była niespodzianką dla jubilata, najbardziej trafiła w gust panów
i dzieciaków. Potem wszyscy pojechaliśmy do domu brata Konrada, by
przy wspólnym stole oddać się przyjemności konsumpcji
przygotowanych smakołyków. Udało mi się nawet zamienić parę
zdań z paniami, a od uśmiechów bolały mnie mięśnie twarzy.
Zaskoczył mnie wiek gości, bo nie licząc rodziców, z Konradem
byliśmy najstarsi. Reszta towarzystwa przybyła z małymi
dzieciaczkami. Dom jubilata znajduje się spory kawałek od miasta,
a ja z wygody nie garnęłam się do prowadzenia samochodu, więc
kierowcą był Konrad. Pożegnaliśmy się tuz po godzinie 20.oo.
Wróciliśmy do domu oboje w doskonałych nastrojach. Konrad był
szczęśliwy, że nie spanikowałam i pojechałam na tę imprezę, a
ja z przyjemnością patrzyłam jak cieszy się, że powoli wchodzę
w jego rodzinę. Podobnie jak ja odetchnął chyba z ulgą, że
wszystko poszło gładko, a jego brat z żoną przyjęli mnie z dużą
życzliwością. Na do widzenia otrzymaliśmy zaproszenie do
następnych odwiedzin.
Mamę
Konrada, która nie przepada za takimi dużymi spędami towarzyskimi
i na imprezie była nieobecna, poznałam dopiero w poniedziałek.
Zupełnie spontanicznie Konrad zabrał mnie do swojego rodzinnego
domu, gdy przejeżdżaliśmy w pobliżu. Nie miałam więc czasu na
pisanie możliwych scenariuszy. Było naturalnie i miło.
Z
każdym dniem coraz bardziej rośnie moja radość na zbliżający
się wyjazd świąteczny. Przyda nam się taki odpoczynek z dala od
naszej codzienności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz