Covid-19
zmienił wiele. Często obecnie najprostsza rzecz może
przysporzyć trudności w codziennym życiu. Będąc zmuszoną
osobiście udać się do urzędów zauważyłam, że urzędnicy,
popierani wytycznymi ministerstw, bronią się jak mogą przed
petentami. A przecież wykonując swoją pracę wcale nie są
bardziej narażeni na zarażenie się niż np. pracownicy sklepów.
Ale urzędnik w tym kraju to „rzecz święta”. I tak przy
wejściu do budynku stoi np. groźny pan i władca w postaci
ochroniarza. Ten skrupulatnie liczy ilość przebywających w
urzędzie patentów, z powagą mega ważnej persony celebruje wręcz
otwieranie i zamykanie drzwi, dokonując wymiany osób w środku
urzędu, pragnących załatwić swoją sprawę. Oby to musiała być
jednorazowa wizyta w danej sprawie. W przeciwnym wypadku człowiek
będzie zmuszony ponownie, karnie stać w długaśnej kolejce na
zewnątrz, bez względu na to, czy pada deszcz, czy też słońce
pali niemiłosiernie. Wczoraj wzięłam dzień urlopu w pracy i jako
pomoc udałam się z synem do wypasionego budynku. Sądziłam, że
pani, która łaskawie zeszła do nas na dół z aktami sprawy
pozwoli nam sprawnie wszystko ustalić. Ale nieeeeee. Usłyszawszy,
że chcemy kopie niektórych dokumentów szybko zgarnęła teczkę i
skierowała nas do informacji. Wskazała nawet bełkotliwie, do
której konkretnie, bo jest ich dwie. Stoimy. Zachowujemy zalecany
dystans społeczny, ledwie dysząc w maseczkach na twarzach. Po ok.
pół godziny oczekiwania docieramy do rozsuwających się
bezszelestnie drzwi urzędu. Tam pani odpytuje nas w jakim celu mamy
czelność usiłować się dostać do środka. Wysłuchuje dosyć
wybiórczo tylko części naszej odpowiedzi. Niestety, podobno
stanęliśmy do niewłaściwego punktu informacyjnego. Musimy odstać
swoje w kolejnej kolejce. Z racji swego życiowego doświadczenia
staram się zachować spokój. Poziom zdenerwowania u mojego syna, z
minuty na minutę, niebezpiecznie rośnie. Jest młody, jeszcze nie
chce pogodzić się z tym, że to co teoretycznie powinien zrobić
pracownik instytucji, w której miał nieszczęście być
zatrudniony, praktycznie spada na niego i szkoda jego czasu na
gorzkie słowa, i negatywne emocje. Ja wściekam się chwilami, ale
w środku siebie. Jeszcze zrywa się we mnie wola walki. Mam ochotę
wrócić tam, gdzie to wszystko powinno być prawidłowo
przygotowane, a pracownik właściwie poinformowany. Pytanie tylko
po co ? Argument, że mogę tylko zaszkodzić sprawności
załatwienia tej ważnej dla mojego syna sprawy, skutecznie studzi
moje emocje. Wiem, że krnąbrna postawa mojego dziecka w tej
nieszczęsnej agencji pracy, skutkowała złośliwością i
przeczołganiem go tak, by mu się odechciało czegokolwiek
oczekiwać. Suma summarum. Po ponad 2 godzinach naszego pobytu w
urzędzie prawdopodobnie wszystko w dokumentacji zostało
poprostowane, Dopytaliśmy się o szczegóły postępowania w
dalszej sprawie jaką będzie odszkodowanie. Wsiedliśmy do
samochodu i odetchnęliśmy z ulgą. Odwieźliśmy syna do domu (by
załatwić tę sprawę pojechaliśmy z Konradem po niego ok. 60 km w
jedną stronę). Po drodze uciszałam w sobie emocje. Myślałam o
tym, jak powoli coraz mniej jest w człowieku człowieka. To nie
roboty będą nas zastępować. To my, pozbawiając się m.in.
empatii, stajemy się maszynami. Przecież za każdą z tych spraw,
za tymi numerami widniejącymi na teczkach, za tymi
usystematyzowanymi w skoroszytach dokumentami, stoi człowiek.
Zwykły człowiek i jego życie, mniejszy, czy większy dramat,
nieszczęśliwy wypadek, zdarzenie itd. itd. Nie jest ważny stos
papierów do przerobienia na biurku. Ważne jest, by pomóc drugiemu
człowiekowi załatwiając sprawę tak normalnie, zwyczajnie, po
ludzku. By zrozumieć jego irytację i słowa, które wypowie w
gniewie. Bo ja rozumiałam panią z wydziału, która z teczką
przyszła do informacji i nie mając odwagi spojrzeć nam w oczy
chyłkiem starała się uciec do statystyk, które muszą się
zgadzać. Chciałam tylko zapytać ją dlaczego, mimo wielokrotnego
telefonicznego kontaktu z nią, nie poinformowała mojego syna o
tym, że powinien złożyć dodatkowe druki, by sprawa choć
połowicznie została załatwiona do czasu aż ona wyda ostateczną
decyzję. Zatrzymałam ją, ale widząc w jej oczach popłoch i
kompletnie niezrozumienie o co ją pytam uśmiechnęłam się tylko i
przestałam drążyć.
Z innych, przyjemnych spraw, które zaistniały w mojej codzienności.
Nie planując zakupu nowego, wprost z salonu samochodu, od dwóch
tygodni jesteśmy posiadaczami takowego. Najpierw ot tak zrodził
się pomysł wymiany naszego nastolatka na młodszy rocznik.
Szukaliśmy więc w sieci, rozpytywaliśmy znajomych. Bezproblemowo
załatwiliśmy finansowe wsparcie w banku. Potem trafiliśmy na
ofertę sprzedaży, niedaleko Warszawy, cuda, które teoretycznie
zaspokajało nasze oczekiwania. Data wyjazdu po upragnionego
„młodzika”, ze wsparciem technicznym w postaci brata Konrada,
oraz umówioną wizytą w autoryzowanej stacji, została ustalona.
Dzień przed Konrad zadzwonił do swojego agenta
ubezpieczeniowego, by przygotować się mentalnie na dodatkowe
koszta. I tutaj nasza radość prysła. Cuda nikt nie chciał
ubezpieczyć AC, gdyż prawdopodobnie było do poważnym wypadku. I
tak się prawdopodobnie mogliśmy naciąć. Perspektywa takich super
aut, które wystawione są na sprzedaż, na rynku wtórnym, ostudziła
nasze zapały. I wtedy mój szef, słysząc o naszych
poszukiwaniach, poddał nam pomysł do przemyślenia, by dołożyć
nieco pieniędzy i kupić auto nowe. Początkowo mocno się przed
tym wzbranialiśmy. Z każdej strony padały argumenty rodziny, czy
znajomych, że nowe auto traci na wartości już po wyjeździe z salonu, że
się zadłużymy etc. Słuchaliśmy tych rad, ale pojechaliśmy po
pracy do dilera. Tam Konrad oglądał uważnie egzemplarz, o którym
rozmawialiśmy wstępnie, telefonicznie i do którego moje oczy się
zaśmiały. Już się w nim widziałam. Praktyczny Konrad jednak stwierdził, że na nasze wyjazdy auto jest za małe. Takie typowo
miejskie. Nie ma szans, by się mieściły moje niezbędniki
wyjazdowe, bo bagażnik był niewielki. Mężczyzna wyjeżdża na
weekend w spa z jedną reklamówką, a kobieta na same swoje buty
potrzebuje walizki. Przykład ze skeczu jak najbardziej jest w
naszym przypadku prawdą :). Znajomy sprzedawca z salonu przedstawił
więc nam inne auto, które dostojnie stało sobie nieco na uboczu.
I to było to ! Ponieważ jeśli coś ma być twoje, coś ma
zaistnieć w twoim życiu, to wszystko we wszechświecie ci sprzyja, tak też było i w naszym przypadku. Niedobory finansowe zostały sprawnie
uzupełnione i po 3 dniach wyjechaliśmy naszą nóweczką z salonu.
Oj tak, będziemy mieli co comiesięcznie spłacać, ale nasze
zadowolenie jest tego warte.