Piękny
jest październik tego roku. Pełen słońca i ciepła. Z
przyjemnością wystawiam twarz do słońca, zamykam oczy i przenoszę
się do mojej, jak to określił Maciej, nibylandii. Być może
spogląda na mnie teraz z miejsca, do którego wybył zbyt wcześnie.
Ponagla mnie spojrzeniem...no idźże wreszcie...nie obawiaj
się...realizuj śmiało marzenia. Niestety nie uspokajają się we
mnie liczne lęki. Dwa tygodnie temu zdecydowałam się skorzystać
z pomocy specjalisty. Może nie dzieje się nic mocno niepokojącego,
ale postępujące uczucie przygnębienia dało się zauważyć. Po
szczegółowym wywiadzie dostałam swoją „pigułkę szczęścia”.
Wystraszyły mnie skutki uboczne medykamentu, ale zdecydowałam się
przyjąć na początek tę najmniejszą dawkę. Po tygodniu, wg
zaleceń mojego lekarza, dawkę zwiększyłam. Nie zauważyłam
żadnych z podanych w ulotce działań niepożądanych. Muszę
poczekać jeszcze trochę aż specyfik zacznie działać. Dziś mam
wolne popołudnie, więc po pracy zamierzam do domu wrócić „własną
dwójką”. Czas wdrożyć jakiś wysiłek fizyczny, bo efekty
letniej diety szybko znikną. Przy okazji złapię jeszcze trochę
endorfin...tego nigdy za wiele.
czwartek, 24 października 2019
poniedziałek, 21 października 2019
# 37
Były
takie chwile, gdy myślałam, że może coś ze mną jest nie halo.
Związane to było ze spostrzeżeniem, iż systematycznie znikają z
mojego życia znajomi, koleżanki, koledzy. Przystawałam i
przyglądałam się sobie, tam w środku. Może coś robię nie tak?
Ale nie czułam wewnętrznie, że to wyłącznie moje działania
mają na to wpływ. Część znajomych zostało szczęśliwymi
babciami i dziadkami poświęcając maksimum swojego wolnego czasu
maluchom. Mnie ten temat jak na razie nie kręci i być może nie
będę osobą, która za wszelką cenę będzie chciała być
nadaktywną babcią, bo chwilami mam takie wrażenie słysząc
przeróżne opowieści obfitujące w ochy i achy. Niektóre
koleżanki, odkąd weszły w związki, poszły swoją drogą. Nie do
końca to rozumiałam, bo można mieć mniej czasu na spotkania
kumpelskie, ale żeby aż tak nie mieć ? Tak jakbyśmy nagle
wskoczyły w odmienne światy, inne problemy etc. Nie należę do
osób, które gorliwie zabiegają o spotkania, pogaduchy więc
relacja wygasła. Z jedną koleżanką miałam ostre spięcie na
płaszczyźnie zawodowej i przestałyśmy się odzywać. Czułam się
urażona jej zachowaniem, a ona uważała, że nie ma nic więcej do
powiedzenia. Niedawno na nowo, sporadycznie spotykamy się w
projekcie. Witamy się, grzecznościowo wymieniamy zdawkowymi
informacjami. Miałam taki moment, gdy pomyślałam, że może
usiądziemy i porozmawiamy, ale szybko porzuciłam ten pomysł. Nie
chcę jednak wracać do tej znajomości. Nie mam ochoty być
cierpliwą słuchaczką, pocieszycielką strapionej. I tak ostatnio
zauważyłam, że mój wieloletni kolega – pracoholik, powoli
odchodzi swoją drogą. Coraz rzadziej się spotykamy, coraz mniej
do siebie piszemy. Na ostatnim spotkaniu mówił tylko o swoich
sprawach, bo ja zwyczajnie nie miałam ochoty podzielić się z nim
wydarzeniami z mojego życia. Nie lubię agonii, jestem zwolenniczką
krótkich, chirurgicznych cięć. Nie tak dawno próbowałam z nim o
tym porozmawiać, ale kategorycznie stwierdził, że nie ma mowy o
zakończeniu naszej znajomości. Może trzeba wyjść po angielsku ?
Subskrybuj:
Posty (Atom)